Sobota. Tydzień temu. Jesteśmy umówieni z tatą Młodego, że jak się ogarniemy (czyli 12 po południu), pojedziemy do niego maminym autkiem. Odległość nie jest zabójcza - jakieś 20 km - ale ciasno, jak to w naszym mieście. No więc zapakowaliśmy się do auta, hulajnoga Młodego poszła na tył, Młody wygodnie rozsiadł się w foteliku, mama zasiadła za kierownicę. Odpala furę. A tu nic. Nie kręci rozrusznik, jak nic. Jeszcze raz i ... nic. Więc mama chwyciła za telefon i dzwoni do męża swego i mówi, że mamy problem. Jednak mama się nie poddaje. Fotelik pod pachę, Młody za rękę (hulajnogi już nie wzięliśmy) i do autobusu.
Do męża i ojca pojechaliśmy, a jakże. Tylko autobusem...
Dodam, że mąż jeszcze wyroku nie odsiaduje. "Odsiaduje" w swoim biurze...
Wieści z tej soboty
1. Jeszcze z Młodym brykamy w piżamach.
2. Śnieg za oknem pruszy.
3. Temperatura dość niska "na minusie" 7/8.
4. Planujemy iść na sanki.
5. Na dodatek ptak narobił na okno i mama musi wyjść na zaśnieżony balkon i coś z "tym" zrobić.
Miłego weekendu.