Translate

piątek, lipca 16, 2010

Krótko i na temat

Dziś ostatni dzień w pracy. Mrówkuję do 15, lecę po Młodego do przedszkola, pakuję nas w domku i mąż nas wiezie na działkę do dziadków. I przez dwa tygodnie laba. Tutaj mnie nie będzie, bo dostępu brak do netu. Także do miłego napisania. Tym, którzy się wybierają na wakacje – miłego urlopowania, tym, którzy są przed urlopem, oby Wam szybko zleciało do urlopu. Tylko proszę „to szybkie zlecenie” niech nie było kosztem mojego urlopu. Oby mój się „dłużył” i "dłużył".

środa, lipca 14, 2010

Uff jak gorąco

Myślę, że nie jestem oryginalna. Cały weekend spędziłam z Młodym na basenie na otwartym powietrzu. My oczywiście wytypowaliśmy basen dla dzieci, czyli woda do kolan (chodzi o moje kolana). Także Młody się taplał, ja miałam ograniczone możliwości. Efektem pilnowania Młodego były bardzo opalone plecy – dopiero dziś przestały mnie boleć. W naszym mieszkaniu mamy skwar. Myślę, że temperatura w granicach 25 stopni. Ostatnie piętro w bloku daje takie możliwości, a jakże. Na dodatek w domu mamy dużo śniegu – styropian wszędzie. Na balkonie po kolana. Dopiero mąż wziął się za ten bałagan wczoraj.
No i najważniejsze do pracy tuptam do końca tego tygodnia. A później dwa tygodnie urlopu. Pędzimy do dziadków na tydzień. A drugi chyba spędzimy nad morzem. Ja i Młody. Mąż z wiadomych względów zostaje na miejscu. Pilnuje rusztowań i naszego styropianowego mieszkania.

środa, lipca 07, 2010

Kąpiel w fontannie

A było to tak. Jak zwykle po pracy odbieram Młodego z przedszkola. Jeśli jest ładna pogoda to powolnym krokiem idziemy na gofra (o ile w przedszkolu cokolwiek zjadł) i/ lub na plac zabaw. Obecne przedszkole jest 20 minut od domu. Przyszłe (państwowe) 5 minut. A więc dziś gofra nie było, ale za to doszliśmy wspólnie do wniosku, ze zejdziemy i zobaczymy fontannę. Może pomoczymy ręce w wodzie. Wózek zaparkowałam przy fontannie. Na wózku leżał mój żakiet – na budzie wózka dokładnie. Nie wiem, jak u Was, ale u nas dziś mocno wiało. My z Młodym zajęliśmy się wodą, w tym czasie wiatr mocno dmuchał. I co się stało? Mój żakiet wpadł do fontanny. Fontanna obecnie nie jest czynna. Jednak woda w niej powyżej moich kolan (a wzrostu mam 1,64). Nie miałam ochoty na przymusową kąpiel, zważywszy, że miałam dżinsy na sobie i czekała nas wizyta u mojej siostry. Więc pomyślałam, że żakiet dopłynie do drugiego brzegu i wtedy go uratujemy. Ku naszemu zaskoczeniu żakiet na środku fontanny zaczął tonąć. Więc mama pomysłowy Dobromir sięgnęła do wózka po parasolkę (taką małą, składaną) rozciągnęła ją i za pomocą tego narzędzia uratowała swój żakiecik. Oczywiście obserwatorów wokół fontanny zebrało się kilku. I chyba w duszy się śmiały. Z tym mokrym żakietem ruszyliśmy w odwiedziny. W autobusie miła starsza Pani zwróciła nam uwagę, że coś nam się wylało, bo leci nam woda spod wózka. Ja na to, że nic się nam nie wylało to tylko żakiet mokry. Dziwnie się na mnie spojrzała.
A tak poza tym jakiś smutek w środku mnie zżera. To chyba raczej niepokój.

poniedziałek, lipca 05, 2010

A myślałam, że będzie spokojnie...

A więc dotarłam ledwo żywa do pracy. Najpierw ja się kręciłam, później Młody się kręcił i tak się zeszło pół nocy. I jeszcze te komary.
Start od 7 trochę mnie powala. Już zarzuciłam śniadanko w domku. Ograniczam się do mycia zębów, głowy – ze względu na wysoką temperaturę nie suszę suszarką, tylko grzywka przechodzi w stan suchy, spinam je w kucyk (raczej kucyczek), maluję oczy, wciągam garderobę przygotowaną dnia wczorajszego – dlatego też codziennie przeglądam pogodę, bym nie poleciała w rajstopach (np.), błyszczyk na usta (a to już w windzie) i w drogę. W pracy pomalutku się rozkręcam – ode mnie z zespołu nie ma jeszcze nikogo, więc ja z kubkiem kawy i ciastem (z reguły pustym rogalem francuskim) zaczynam dzień. Oczywiście dziś przeanalizowałam wyniki prezydenckie, spojrzałam tu i tam. Zaplanowałam, że w końcu ogarnę biurko, na spokojnie. Szefostwo poza biurem, więc czas na porządki. Spokojnie to było do 11, a później do 15 młyn. A nawet po. Umówiłam się z mężem, że on wróci z Młodym z przedszkola później, a ja się trochę kimnę. No i nie było mi dane. Bo jak tu nie zajrzeć, co nowego u moich blogowych znajomych? Na dodatek panowie z wiertarką na rusztowaniach tańczyli (mamy aktualnie gości za oknem – remont elewacji), no i telefon dzwonił. I podobno to jest tak – jaki poniedziałek tak i cały tydzień.
Ale teraz tak sobie myślę. Wyspać to ja się zdążę. A zajrzeć na bloga, np. Polly, której walnęła piątka za złożone śluby w necie (znalazłam w necie – obchodzi się wtedy rocznicę zwaną weselem drewnianym – Polly i drewno – ciekawe połączenie), Bovary, która choruje na dziwną, chorobliwie drogą lalkę – takie ciekawe rzeczy mogłyby mnie ominąć.

piątek, lipca 02, 2010

Co u nas

A dziękuję, dzieje się. Nigdy nie wierzyłam, że z firma może Cię zwolnić z dnia na dzień. Poprosić od razu o rozliczenie się ze wszystkiego – laptopa, telefonu itd. Pracujesz, a następnego dnia jesteś bez zajęcia, bo formalnie jesteś zatrudniony przez jakiś czas – bez obowiązku świadczenia pracy. Gorzej jak dajesz z siebie wszystko i w zamian dostajesz TAKIE DZIĘKUJĘ. A jednak. To jest domena korporacji. Komuś się nie podobasz, bądź jesteś postrzegany przez pryzmat kogoś, kto właśnie jest zwalniany – to po co firmie „czarny pijar”? Dzięki Bogu, ja pracuję w normalnej firmie z normalnymi zasadami. Nie korporacji. Choć doświadczyłam kiedyś takiej sytuacji. Byłam dzieckiem korporacji. Mój Szef został zwolniony (chciał za dynamiczne zmiany wprowadzać), a ja, jako jego asystentka – pożegnałam z nowym szefem za pół roku. A przez te pół roku działo się. Ja nie popuszczałam nowemu, a on mnie nie lubił. Darcie kotów. Rozstaliśmy się za porozumieniem stron.
Powtarzam sobie w duszy – dobrze będzie. Musi być. Wiara w tę drugą osobę i chyba właśnie miłość pomaga.