Jestem energiczną, żywą osobą, ale roztrzepaną aż tak...
Z początkiem tygodnia jak zwykle z Młodym galopem. Szkołę kończy dość późno, bo ok. 16.30. Musimy coś wciągnąć i pędzimy na piłkę. Treningi zostały przeniesione z murawy na zewnątrz na halę. Hala położona zupełnie w innym miejscu. Trzeba dojechać, znaleźć miejsce parkingowe. W naszej okolicy krucho z miejscami. No więc my pędem. Zaparkowaliśmy, trzepnęliśmy drzwiami i lecimy na trening. Uff - byliśmy na czas. W związku z faktem, że rodzice mają zakaz wchodzenia na halę podczas treningu, generalnie ich obecność jest zbyteczna, chwilę zamieniłam słowo z rodzicami/opiekunami współtowarzyszy Młodego i pędem do domu - poprasować. Pytanie, gdzie mam kluczki? Wywaliłam torbę do góry nogami. Nie ma. Kurtka. Nie ma. Może nie zamknęłam samochodu? Lecę do auta. Kluczyki są. W aucie. Zamkniętym.
Cóż robić? Siadłam na krawężniku i myślę, że dość już tego latania. Płakać mi się chciało z bezsilności. Sms do koleżanki nie pomógł. Telefon do męża, telefon do mamy z treningu. Z odsieczą przybyli rodzice z treningu. Opuszczenie szyb nie udało się. Jedynym rozwiązaniem byłby pręt i dostanie się do zamka. Listwa odklejona, tylko pręta nie ma. Zagadnęłam nawet dziewczynę, która wyrzucała śmiecie, czy nie ma metalowego wieszaka. Przyszła po 15 minutach z plastikowym. Niewiele pomógł. Liczą się chęci. Dopiero mąż przyjechał z odsieczą. Pręt z Obi i sprawna ręka jednego z rodziców uczyniły cuda.
I wiecie co - pomyślałam? To się nazywa zmęczenie. Trzeba zwolnić. Zwolniłam? Zapomnijcie. Praca, piła, basen, pasowanie...
i muszę się pochwalić, bo puchnę z dumy. Młody -we własnej osobie - wyprowadzał piłkarzy na meczu Polska-Szkocja. Cóż to były za emocje...
Udanej niedzieli.